Nowotwór odbiera jej wzrok, jest jednak nadzieja. Apel o pomoc dla Beaty z Dęblina
19:33 09-10-2018 | Autor: redakcja
Historia Beaty Kupajczyk z Dęblina
Jestem Beata. Mam 33 lata. Mam cudownego 10-letniego synka Cyprianka i kochającego męża Kamila, który mnie wspiera w trudnych momentach choroby, a jednocześnie służy dla kraju jako żołnierz. Byliśmy bardzo szczęśliwą rodziną, a wtedy przyszła choroba. Rok temu w listopadzie doznałam porażenia nerwu twarzowego. Nagle, niespodziewanie twarz zaczęła mi się wykrzywiać, bardzo się bałam. Okazało się, że to po prostu wynik przewiania, dostałam leki, wszystko w ciągu najbliższych tygodni miało się unormować. Kamień spadł mi z serca, bo przez głowę przelatywało mi tysiące dramatycznych wizji, śmiertelne choroby. A przecież mam 10 letniego synka, którego muszę wychować i kochającego męża – nie mogłam ich opuścić! Zaczęłam leczenie, myślałam, że będzie lepiej. Byłam w strasznym błędzie.
Kilka dni później zaczęłam źle widzeć. – Kochanie, prawię nie widzę prawym okiem, coś się dzieje! – powiedziałam wystraszona do męża.
Niedługo potem moje oko „spuchło”, dostałam wytrzeszczu, nie mogłam go zamknąć. Bałam się, nie wiedziałam, co się dzieje. Jeszcze gorzej było, gdy okulista powiedział, że to nie jest problem dla niego. Że muszę jak najszybciej jechać do neurologa. Kilka dni później miałam rezonans, chociaż nie obyło się bez komplikacji. Ale nie chcę wracać do koszmaru, który przeżyłam na szpitalnych korytarzach, bez łóżka, sama, czekając, aż ktoś się mną zainteresuje. W końcu doczekałam się badania, a jego wynik zmroził mi krew w żyłach – oponiak albo glejak, nowotwór, guz mózgu. Lekarze powiedzieli, że muszą jak najszybciej go wyciąć. 26 grudnia ubiegłego roku, w drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia, stawiłam się w szpitalu na operację, drżąc ze strachu.
Po kilku godzinach oczekiwania przyszedł lekarz. Powiedział, że żadnej operacji nie będzie! Jeśli zaczęliby operować, straciłabym wzrok. Guz jest na prawym nerwie, jednak cały czas rośnie, niebezpiecznie zbliża się do skrzyżowania nerwowego. Obudziłabym się być może i bez guza, ale już nigdy nie zobaczyłabym moich bliskich, mojego synka, całego świata…
Zapytałam, co dalej. Co właściwie jest w mojej głowie. Po kolejnych badaniach lekarze są na 90% pewni, że to oponiak, a nie glejak, może nie dawać przerzutów. Jednak nadal nie wiedzą, jak mnie leczyć. Mój nowotwór jest niezwykle rzadki. Lekarz powiedział mi wprost, że jestem pierwszym takim przypadkiem w jego 40-letniej karierze. Nie wiedzą, co ze mną zrobić. Nie chcę stracić wzroku, ale w Polsce mam po prostu pogodzić się z tą myślą, że nowotwór w końcu „zje” mi nerwy, zabierze wzrok.
Zaczęliśmy szukać z mężem innego sposobu, innego ratunku. Mam dopiero 33 lata, chciałabym zobaczyć, jak mój syn idzie na studia, jak bierze ślub. W kraju wszędzie odmawiali mi pomocy, bo nie umieli uratować mi wzroku. Ale właśnie wtedy natknęłam się w internecie na historię dziewczyny, która leczyła się protonami w klinice w Czechach. Zebrałam wszystkie wyniki badań, wysłałam do Czech. Już pod dwóch dniach dostałam odpowiedź, bym jak najszybciej przyjechała.
10 lipca stawiłam się w Proton Therapy Center w Pradze. I wtedy okazało się, że mogą mi pomóc! Metoda stosowana w Czechach nie tylko ocali mój wzrok, ale też uwolni od guza! Specjaliści tak dobiorą ilość protonów i czas promieniowania guza, że zmniejszą go, zabiją komórki nowotworowe, oszczędzając nerwy wzrokowe. Po 5 tygodniowej terapii będę mogła zacząć nowe życie, a za 2,5 roku po guzie zostanie tylko ślad!
To moja jedyna, największa szansa, ale nie mam wiele czasu. Jeśli guz dojdzie do skrzyżowania nerwów, stracę wzrok w obu oczach, na zawsze. Protonoterapia to gigantyczny koszt, na który nas nie stać. Cały czas staramy się o dofinansowanie, choć części od NFZ, bo przecież nie potrafią mnie leczyć w kraju, a w Czechach dostałam szansę! Czy zostanie mi przyznane? Nie wiadomo, nie mogę też czekać, bo bomba w mojej głowie w każdej chwili może wybuchnąć. Dlatego dzisiaj proszę o pomoc.
Mój czas ucieka. Dziękuję za każdy dzień, w którym widzę, który dla mnie i mojej rodziny jest ogromnym darem. Kocham mojego męża, kocham mojego synka. Nie marzę o niczym innym, tylko o tym, by widzieć ich jak najdłużej. Wierzę, muszę wierzyć w to, że wygramy. Przy życiu trzyma mnie tylko miłość i nadzieja. Proszę, pomóżcie mi.
Tutaj możesz wesprzeć Beatę w walce o zdrowie – https://www.siepomaga.pl/pomagamy-beacie – kliknij!
(fot. nadesłane)
Płacimy podatki żeby potem nic z tego nie mieć w potrzebie, a z roku na rok jest coraz gorzej. Podatki podnoszą a świadczenia ucinają.
To jest nie normalne zeby pieniadze decydowaly o ludzkim zdrowiu.
Zamiast jęczeć wysłalibyscie chociaż po jednym smsie z wpłatą na konto dla dziewczyny.
Życzę powrotu do zdrowia, dużo? i wszystko będzie ?
Zabrzmi to cynicznie ale co mi tam. Przez 33 lata nacieszyła oczy tym światem. Ile ludzi od urodzenia nie miało i nie będzie miało tej możliwości? Jeśli będzie żyć to powinna się cieszyć. Też choruję na nowotwór. Jest nieoperacyjny. Mam 30% szans na całkowite wyleczenie. Czas pokaże, czy radio i chemioterapia zadziałały. W przeciwnym razie max pięć lat życia i Bóg wie ile cierpienia przed śmiercią. Sorry. Wolę wspomóc niemowlę lub dziecko by mogło cieszyć się życiem. Na operację czy leczenie dla dzieci, też niejednokrotnie nie ma pieniędzy. Wyboru należy dokonać we własnym sumieniu. Wszystkim nie da się pomóc. Tak już ten świat jest poukładany.
Chory kraj, ale co się dziwić jak osoba która jest premierem się śmieje z niby darmowej służby zdrowia. Płacimy miliony w podatkach, pieniędzy wystarcza na konkordat, na dotacje dla rydzego, ale na służbę zdrowia dla obywateli już nie. Polska w ruinie. I jeszcze się śmieją że mamy zapier… za miskę ryżu.
Ludzie, którzy mogą leczyć nie powiedzą: „zróbmy to, zapłaci potem”, tylko najpierw kasa, a potem, moooże ci pomożemy.
Nawet Skarb Państwa nie odstąpi od swojego zarobku i przy okazji wysyłania sms widać: koszt sms np. 1 PLN + 23gr. VAT
Wyraźny brak empatii.
To ja mam ujmować sobie od gęby, żeby spełnić czyjeś marzenia?